Po kilku bardzo intensywnych dniach jak w rollercoasterze, dziś dostałam sygnał zwolnij. Na szczęście nie zmusiła mnie do tego choroba (znasz to?), ani grom z jasnego nieba. Powiedziałabym, że po prostu mój energiometr w organizmie pokazał wskaźnik – slow down.
Gdy jakiś czas temu usłyszałam o zarządzaniu energią, nie wywołało to we mnie żadnej ekscytacji. Raczej rozczarowanie. Znowu okazało się, że ktoś zbadał i opisał coś, co robię i wypracowałam sobie swój system przez ostatnie lata. Po co zatem to zgłębiać, skoro i tak już wypracowałam to sama?
Niestety samodzielne dojście do wniosków, zostało okupione niejedynym przegięciem na skali energetycznej, gdy dopiero choroba, kontuzja, totalne zmęczenie pokazywało już nie znak „slow down” ale „totalny alarm!”. I widzę, że nie tylko u mnie się tak zdarzało.
Co zatem zmieniłam?
1. Po pierwsze: moje zdrowie jest najważniejsze.
Obserwuje, jak wiele osób wymienia zdrowie, jako ważne, ale tak naprawdę tego nie stosuje w praktyce – deklaruje zdrowie, jako wartość, ale wbrew pozorom o nie nie dba (może też to znasz?).
Zróbmy taki test. Todd Henry w książce Kreatywność na zawołanie napisał, że prawdę o twoich priorytetach powie ci twój kalendarz i portfel. Zastanów się zatem i przeanalizuj, na co wydajesz najwięcej pieniędzy (np. jaka część zakupów spożywczych to rzeczy dla zdrowia?) i na jakich aktywnościach spędzasz najwięcej czasu. Ja po pierwszej takiej analizie byłam zdruzgotana, bo wyszło mi, że tak naprawdę moje zdrowie jest gdzieś na końcu, przy okazji. (W ten sposób można się też przyjrzeć innym obszarom swojego życia). Okazało się, że jednak zdrowie może być na pierwszym miejscu, a ja nie zawsze muszę wszystko robić sama lub w ogóle brać na siebie.
Prosty przykład: gdy miałam kontuzję w ciagu JEDNEJ GODZINY zorganizowałam zastępstwo na kolejne dwa tygodnie szkoleń (a prowadziłam ich wtedy kilka w tygodniu), których wydawało mi się, że nie zrobi nikt oprócz mnie.
2. Po drugie: dbam o siebie.
No banał! Wiem, ale ciągle widzę, że wiele osób zapomina o takim podejściu do siebie.
Ciepła kurtka, sen, dobre jedzenie, wygodne buty i można by tak wymieniać.
3. Po trzecie: cykl flow, o którym wspominaliśmy wcześniej.
Nie da się być na ciągłym flow i choć jest ono cudowne, a jego spadek frustruje, to warto pamietać, że potem znów jest górka. Im szybciej damy sobie luz, tym szybciej wrócimy na falę wznoszącą, żeby mieć szansę pięknie surfować, a nie jak zdechlak leżeć na desce i jedynie próbować się jakoś utrzymać.
4. Po czwarte: wyrzuciłam ze słownika i życia słowo „samodyscyplina”.
Może was to zdziwi. Dla mnie „samodyscyplina” to tyle samo co dyscyplinowanie siebie, a zatem zmuszanie siebie do czegoś, a ja nie chcę nikogo do niczego zmuszać, to tym bardziej czemu miałabym zmuszać siebie?
Uważam też, że takie „zmuszanie” siebie poprzez dyscyplinę powoduje często, że przestajemy słuchać siebie, swojego ciała, ignorujemy sygnały, jakie nam daje. Do tej pory pamiętam sytuacje, gdy umówiłam się na zajęcia w klubie fitness na wieczór i nie czułam się najlepiej, ale postanowiłam, że się „zdyscyplinuję” i pójdę. W końcu to na pewno rozleniwienie powoduje, że nie mam siły iść do klubu. Wszystko było w porządku aż do rozpoczęcia zajęć. Każda kolejna aktywność powodowała, że czułam się gorzej (fizycznie), aż w końcu postanowiłam się zwolnić u prowadzącej. No i… nie doszłam do szatni, bo osłabienie i zawroty głowy tak dały mi się we znaki, że położyłam się między sprzętami, poprosiłam o zawołanie Marcina (który gdzieś tam ćwiczył na siłowni w pomieszczeniu obok), a przy okazji wystraszyłam cały personel klubu.
A jeśli mam coś zrobić, a mi się nie chce lub nie mogę się do tego zebrać, to zadaję sobie kilka pytań:
- co się stanie jak tego nie zrobię dziś?
- po co ja w ogóle chce to robić?
- może wybrany przeze mnie sposób realizacji zadania wzbudza moją niechęć, a nie samo zadania?
- jak to mogę zrobić, żeby mi się chciało? kogo zaangażować? gdzie pójść? itp.
- w jakich warunkach będzie mi się chciało? np. książkę „Wyspy komfortu” świetnie mi się pisało siedząc na plaży w Chorwacji.
Skutki tych odpowiedzi bywają rożne (czasem nawet całkowicie rezygnuję z robienia jakiegoś projektu), ale zawsze są zgodne ze mną.
5. Po piąte: (związane z poprzednim) jak już coś robię to wiem, po co?
Jak nie wiem, po co mi to, to tego nie robię. To wymaga więcej pracy własnej nad zastanowieniem się, po co chcę coś zrobić, czy to naprawdę da mi określone efekty. Wbrew pozorom dla wielu ludzi łatwiejsze są próby dyscyplinowania siebie niż zastanowienie nad tym, po co chcę to robić?
Przykładowo: przeszliśmy z Marcinem przez różne fazy wstawania rano. Od pobudek o 6 rano, żeby przed wszystkimi zaczynać pracę, przez chodzenie do klubu sportowego lub zajęcia z angielskiego na 7 rano, czy też wstawanie około 10. I wyszło nam, że wstawanie o określonej godzinie nie ma żadnego wpływu na to, czy nasze działania są skuteczne. Ważne jest tylko jedno – czy jesteśmy wypoczęci. Zatem jeśli kładziemy się późno, to śpimy dłużej. Jeśli idziemy wcześniej spać, to potrafimy się obudzić przed świtem. To jednak spowodowało, że przez 99% dni w roku wstajemy wypoczęci bez budzika. A jeśli już nastawiamy budzik, to zawsze dokładnie wiemy „po co?”.
6. Po szóste: szanuje siebie.
Znowu banał, tak? A jednak często słyszę, że ktoś nie ma siły, ale idzie na spotkanie, bo już się umówił; robi projekt, który go męczy i okazał się zupełnie inny, ale obiecał itd. Jakby był niewolnikiem samego siebie.
Co ciekawe, ja też kiedyś sama z siebie robiłam niewolnika moich postanowień i zobowiązań. Wyzwoliło mnie eksperymentowanie i weryfikacja moich priorytetów. Gdy chorował mój dziadek, wizyty u niego stały się najważniejsze. To powodowało, że np. musiałam zadzwonić i przełożyć spotkanie z klientem. I tu moje zaskoczenie: gdy przekładałam spotkanie, to okazywało się bardzo często, że komuś też lepiej pasuje inny termin. Dlatego zaczęłam stosować to też w innych sytuacjach: telefon do koleżanki, że miałam trudny dzień, słaby dziś ze mnie kompan i może przełożymy spotkanie (a u niej dokładnie to samo), zaproponowanie zakończenia współpracy i okazuje się, że druga strona też ma poczucie, że wszystko, co mogło być zrobione na ten moment jest skończone.
A co z szacunkiem do innych ludzi i ich czasu?
Pytam, uprzedzam, proszę o możliwość.
Ale ostatecznie to ze sobą spędzę największą część mojego życia, więc szacunek do innych tak, ale po pierwsze do samego siebie.
7. Po siódme: poznaje siebie.
Im lepiej znasz siebie, tym łatwiej i szybciej usłyszysz sygnały od swojego energiometru. Dlatego sama przerabiam swoją książkę Kim jesteś?, ćwiczę uważność i szukam innych sposobów, które pomagają mi rozumieć siebie oraz mechanizmy, jakie nami kierują.
8. Po ósme: zmieniam zadanie.
Nie mam energii do siedzenia przy tekście, to pójdę na spotkanie, obejrzę video, zrobię grafikę, porysuje albo się nakarmię czymś dobrym. Dopasowuję to, co mam robić do swojego poziomu energii i chęci.
9. Po dziewiąte: filozofia f**k it!
Co w moim wykonaniu oznacza: Nie mam energii i motywacji, nie robię!
Takie to proste!
Ale w czasie, kiedy nie robię, to nie dowalam sobie wyrzutami sumienia (już prawie nigdy:P), tylko odpoczywam i się regeneruję lub biorę się za coś innego.
Zaraz ktoś w myślach mi odpowie, że się nie da, bo są zobowiązania, obietnice itp. To wtedy proszę o przesunięcie terminu, pytam, czy mogę coś zrobić później, albo sama sobie przesuwam deadline.
Poza tym wszystkie powyższe punkty i sposób myślenia w nich zawarty, pomaga mi właśnie tak działać.
Dzięki temu, gdy siadam do pracy, to cisnę pracę na maksa, choćby tylko godzinkę, ale gdy odpoczywam, to też na 100%. No i mam energię, i to cudne flow.